sobota, 11 stycznia 2014

Rozdział XI

Nie jestem zadowolona z tego rozdziału. Ani trochę. Ale jest, a dwunasty powinien pojawić się w ciągu tygodnia, zależeć to będzie od moich chęci xD



Rozdział Jedenasty - Niespodziewana anomalia pogodowa

     Zaczęło się już na angielskim. Jeden z chłopców podbiegł do okna i przykleił twarz do szyby. W ślad za nim poszli inni. Nie chcąc więc wyjść na odludka, również poczłapałam pod parapet.
     Niebo, które jeszcze trzy godziny temu zapowiadało słoneczny, ciepły dzień, pokryło się szaro-białymi chmurami. Niewielkie, białe płatki śniegu zaczęły spadać, wirując w powietrzu jak zawodowi tancerze na parkiecie. Z początku było ich niewiele, pojedyncze okruszki, jednak z każdą sekundą przybywało ich więcej i więcej. Po dwóch minutach zielone trawniki przykryła puszysta, lodowata kołderka, a widok został zniekształcony przez falę srebrnych gwiazdek.
     - Jeszcze za wcześnie na śnieg - powiedziała do siebie cicho nauczycielka, stukając palcem w blat biurka. Wyglądała na zaniepokojoną.
     Dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo jest podobna do mnie. Jej płomiennorude włosy połyskiwały w delikatnym, przyćmionym już teraz, naturalnym świetle. Głęboko osadzone, niebieskie oczy, patrzące na świat z podejrzliwością, o którą nikt by kobiet nie posądzał. Ogromna ciekawość i odwaga.
     - Zaraz wrócę - powiedziała do lekceważących ją uczniów. Tylko ja odwróciłam głowę, aby dostrzec ciemną spódnicę, znikającą za drzwiami klasy. Dziwne, przedziwne. Nauczyciel nie powinien opuszczać klasy. Nikt się tym jednak nie przejął.
     Jako jedyna odeszłam od okna i usiadłam z powrotem w ławce. Tuż przede mną pojawiła się Ruth, nawet w mundurku prezentująca się nader dobrze. Dziewczyna odrzuciła włosy do tylu i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Idealny manicure, jakże by inaczej? Znałam takie jak ona i nie miałam najmniejszego zamiaru nawet się z nią witać. Wyglądać jak potencjalna ofiara a być ofiarą to dwie różne rzeczy.
     - Czegoś ode mnie oczekujesz? - zapytałam, rzucając jej nieprzyjazne spojrzenie. Odsunęła się jak oparzona, chowając rękę. - No, oprócz tego, że uwierzę w twoje dobre intencje?
     Zapanowała cisza, przynajmniej pomiędzy nami. Wokół rozchodziły się szepty. Jedni zastanawiali się, dlaczego o tej porze spadł śnieg, inni co będzie na lunch, jeszcze inni przejmowali się tym, co będzie z wf'em, skoro boisko zostanie zasypane. Mnie osobiście obchodziło tylko to, czy ktoś przyjedzie, aby odebrać biedną Romi, która ubrała się na lato. Nie moja wina, nie wiedziałam.
     - Odczep się od Nicka - odezwała się w końcu Ruth, zerkając w stronę wcześniej wspomnianego chłopaka. Nie wyglądało, aby do niego wzdychała, raczej przypominało to coś w rodzaju starej przyjaźni od dziecka. - Znam go lepiej, niż ktokolwiek inny. Zadawanie się z nim przynosi pecha. Podobnie jest z Julianem i resztą Braci, radziłabym trzymać się z daleka. Od licealnej części również.
     - A kiedy śpiewam, przylatują skowronki i układają mi włosy - odpowiedziałam z sarkazmem, chwytając za długopis. Zaczęłam na marginesie szkicować lisa i kota, którzy warczą na siebie pokazując zęby.
Ruth zignorowała mnie machnięciem ręki i usiadła na swoje miejsce. Chwilę potem dołączył do nas Nick, a ciemnowłosa zajęła go rozmową.
     Reszta dnia minęła... Zwyczajnie. Podczas wychowania fizycznego zaczęłam gadać z jedną z dziewczyn z A klasy. Wydała się przyjaźnie nastawiona. Opowiedziała mi również, że gdyby nie śnieg, musiałabym bez przygotowania skakać o tyczce. Lekko się zdziwiłam, ale podziękowałam pogodzie za tę chłodną niespodziankę.
     Francuski nieco zbił mnie z tropu. Wszyscy posługiwali się nim zręcznie, jakby przyjechali z Francji. Ja rozumiałam jedynie pojedyncze słowa. Wtedy okazało się, że pomyliłam klasy i spędziłam lekcje wśród grupy zaawansowanej. Uciekłam w kilka chwil, odnajdując salę z salą podstawową. Tam również siedziałam cicho, ale nauczyciel mówił po angielsku. Chwała mu za to.
     Po lekcji usiadłam na schodach do szatni i wystukałam numer mamy. Tata zapewne pojechał obejrzeć miejsce pracy oraz wtajemniczyć się nieco w tutejsze sposoby leczenia. Nie ważne, że wszędzie były takie same. Jednak szpital to o wiele większe miejsce niż mała przychodnia. Patrzyłam, jak wciąż prószył śnieg. Nie dość, że jego warstwa sięgała do kostek, nadal go przybywało.
     - Halo? - głos Carmen pojawił się w słuchawce dość niespodziewanie.
     - Cześć, mamo - podniosłam się ze schodów, poprawiając spódnicę. - Masz może czas, aby po mnie przyjechać? Nie chcę czekać godziny na autobus.
     - Kochanie, przykro mi. - Mama naprawdę miała do siebie żal, że nie może tu być. Za to ją kochałam. - Jestem w tej chwili po wschodniej części miasta.
     - Spokojnie, rozumiem. Zostanę, nie martw się. Buziaki.
     Pożegnałam się z Carmen, po czym ponownie usiadłam na schodach, kładąc czoło na kolanach. Wydałam jęk niezadowolenia oraz porażki, uderzając pięściami o uda. Niech to! Spędzenie godziny z zupełnie obcymi ludźmi na pewno nie okaże się przyjemne. Zwłaszcza, że i tak wszyscy dziwnie na mnie patrzą, jakbym nosiła na głowie ptasie gniazdo.
     - Romi, coś się stało? - Nad zirytowaną dziewczynką, czyli mną, pochylał się Julian z wyraźnie zatroskaną miną. Ach, no tak, pełnił funkcję Brata, jego zadaniem było wspieranie nowych. - Nie wyglądasz na zadowoloną.
     - Też byś tak wyglądał, gdybyś wiedział, że zaraz zostaniesz zjedzony przez stado obcych dzieciaków - burknęłam, zerkając na niego spode łba. - Muszę czekać na autobus. Dojeżdżający mnie pożrą żywcem.
     - A co z rodzicami?
     - Oboje są zajęci. Jak na złość! - Ponownie schowałam twarz w nogach. - Poszłabym pieszo, ale nie znam drogi, a poza tym spadł śnieg.
     - Jedź ze mną - zaproponował. - I tak jadę w tę samą stronę. Poza tym poznałabyś mojego tatę.
     - Wykorzystywanie Brata jest fair? - zapytałam, unosząc brew.
     - Nie wykorzystujesz Brata a mnie, Juliana Fox'a, sąsiada, który zadzwonił po tatę - poprawił jasnowłosy, kręcąc głową. - Poza tym, zdawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi.
     - Stary, rano przyznałeś się do nieczystych myśli! - Podniosłam się i obsunęłam spódniczkę. - Jednak z wielką chęcią poznam twojego tatę. Widziałam go wczoraj rano, ale wstydziłam się zejść do gości w piżamie.
     - Ach, mogłaś schodzić. - Wchodziliśmy właśnie do szatni Skrzydlatej Klasy. Wyciągnęłam z szafki buty i resztę książek, po czym wsadziłam je do torby. - W końcu mieszkam z siostrą, nie raz widywaliśmy ją w piżamie. Dziewczyny w piżamach wyglądają przeuroczo, nawet jeśli o moją siostrę chodzi.
     - Och, doprawdy? - Opuściliśmy budynek szkoły. Od razu zrobiło mi się zimno. Temperatura musiała spaść poniżej zera. Kurczę.
     Julian jak dżentelmen zdjął marynarkę i pomógł mi ją włożyć. Była naprawdę ciepła, nie spodziewałam się tego. Nie, żeby Jul wyglądał jak sopel lodu, co to, to nie! Po prostu taka myśl przeszła mi przez głowę. Zniknęła jednak szybko, nie zostawiając za sobą wyjaśnienia.
     Wsiedliśmy do czerwonego kabrioletu. Za kierownicą siedział ten sam mężczyzna, który wczoraj rozmawiał z Carmen. Azjata. Azjatyckie rysy rozpoznałabym wszędzie. Miał na sobie najzwyklejsze dżinsy, koszulę i gruby sweter.
     - Dzień dobry - odezwałam się nieśmiało.
     - Tato, to Romilia Turtle. Córka pani Carmen i jej męża Philipa - oznajmił jasnowłosy. - Podwieziemy ją, okej?
     - Nie ma sprawy. - Pan Fox uśmiechnął się do syna, po czym odwrócił się do mnie twarzą. - Jak Ci się podoba Zachodnia Akademia, Romilio?
     - Miejsce dość niesamowite - przyznałam, zapinając pas. Mężczyzna odpalił silnik i wycofał się z parkingu.
     - Szkoda, że tak wcześnie spadł śnieg - odezwał się Julian, kręcąc głową. - Wf mamy na sali, a tak bardzo chciałem zaliczyć skok o tyczce!
     - Dla mnie to lepiej - przyznałam. - Nie przepadam za sportem.
     - Może lepiej zacznij - mruknął pan Fox. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć.

***

     Samotne siedzenie w domu okazało się niekorzystne. Zastanawiałam się nad tym, co działo się w Ash Dale. Czy te przeczucia Briget o demonach okażą się prawdą czy tylko wymysłem byłej fanki fantasy? Kto wie?
     Miałam ochotę zadzwonić do Briget i wygadać się tak jak kiedyś. Chciałam opowiedzieć jej o Julianie i Nicku, o Ruth i ostatnim koszmarze. Ale nie mogłam tego zrobić, choć wiedziałam, iż by mnie wysłuchała. Tyle że przyjaciółka zaczęłaby swoje przestrogi i nie skończyłaby tego przed północą.
     Mama napisała, że jest z Danielem w jakimś muzeum, a tata wróci przed siedemnastą, więc mam przygotować sobie obiad. Te ich jedzenie miałam głęboko w... No, gdzieś. Zostawili mnie samą w obcym miejscu. Czułam się porzucona.
     Przegrzebałam wszystkie szafy i znalazłam zimowe ubrania. Włożyłam na siebie puchatą kurtkę, czapkę z ogromnym pomponem, rękawiczki, szalik i w końcu ocieplane kozaki. Czyli mówiąc krótko wyglądałam jak Eskimos i tylko oczy mówiły, iż jestem człowiekiem.
     Zamknęłam dom i wyszłam na spacer. Samotność lekko mi przeszkadzała. Ruszyłam przed siebie, przedzierając się przez zaspy. W końcu niedaleko mieliśmy lasek, który w tej chwili wyglądało co najmniej ślicznie. Ośnieżone drzewa dodawały uroku i kusiły ludzi, jednocześnie zapraszając do środka, aby przypadkowy przybysz mógł zatopić swe myśli w błogiej ciszy. I to właśnie tam powędrowałam.
     Już na samym początku powitała mnie kupa śniegu - niechcący potrząsnęłam gałązką i spadł na mnie, ośnieżając czapkę i wystające kosmyki włosów. Przetarłam twarz i ruszyłam dalej.
     Białe świerki wyglądały fenomenalnie, czułam atmosferę zimy. Kiedy jednak przenosiłam wzrok na lipy i brzozy, łapał mnie skurcz. Te drzewa nadal żyły, wciąż posiadały liście. Daleko im jeszcze było do spokojnego snu. Cierpiały.
     Trafiłam na polanę. W Red nazywano tak miejsca w lesie, gdzie nie rosły drzewa i mrówki tworzyły kopce. Tu nie dostrzegałam nic prócz śniegu. Oczy zaczynały mnie od tego boleć, zmrużyłam je, by przyjrzeć się dokładnie. Nic, żadnego wybrzuszenia. Byłam więc pewna, że nie zniszczę miejsca zamieszkania biednych stworzeń.
     Nagle zza drzew wybiegł lis, za nim zaś wilk. Nie różnili się tak bardzo wielkością, ale lis przegrywał. Miał poraniony ogon, gdzieniegdzie ślady krwi. Kiedy stąpał, czerwone plamy brudziły śnieg. A wilk warczał szyderczo, kłapiąc zębiskami. Jego kły wzbudziły we mnie strach, ale jednocześnie współczucie dla mniejszego zwierzęcia.
     Myśl, Romi, myśl! Uciekać czy pomóc biednemu lisowi? Wyjść na tchórza czy samemu stać się celem? Uch, Ash Dale naprawdę mnie przerasta.
     Ulepiłam szybko nierówną śnieżkę i rzuciłam. Trafiłam w łeb wilka, który właśnie miał zamiar wgryźć się w tułów biednego liska. Zwierzę spojrzało na mnie z nienawiścią, warcząc głośniej od psa ze wścieklizną. Miałam ochotę wdrapać się na drzewo, wtedy jednak kłapnął kłami po raz ostatni i zniknął wśród drzew.
Lis też najwyraźniej chciał zwiać, ale nie pozwalała mu na to krwawiąca tylna łapa. Powoli sunął ku krzewom. Nie miałam zamiaru tak go zostawić. Tylko jak się woła lisy?
     Podeszłam kilka kroków. Spojrzały na mnie smutne oczy, a zwierzak usiadł. Kucnęłam i uśmiechnęłam się delikatnie, odsłaniając usta.
     - Nie bój się. - Czy zwierzęta rozumieją, co ludzie do nich mówią? - Nie zrobię ci krzywdy.
     Lis niespokojnie poruszył uszami. Spoglądał to na mnie, to na las, to na łapę. Podeszłam bliżej, jednak chyba wybiłam mu z głowy ucieczkę, ponieważ nawet nie drgnął. Czy Lisy odczuwają zimno? Tego nie wiedziałam. Zdjęłam więc szalik i usiadłam obok niego, okrywając go. Biedactwo. Małe, przerażone stworzenie. Położyłam się na boku i przytuliłam lisa do swojej piersi. Nie robił sprzeciwu.
     Był ciepły. Pierwszy raz w życiu odczuwałam takie ciepło od innej żywej istoty. Małe serduszko niespokojnie biło. Ale ja już nie zwracałam na to uwagi. Powoli zapadałam w sen.

***

     Ktoś mnie niósł. Czułam ludzkie ręce i wciąż to samo ciepło, nie zniknęło. Próbowałam otworzyć oczy; bez skutku. Byłam zdana tylko na uszy, a jedyne co słyszałam to śnieg pod butami i szum wiatru. To wszystko sprawiało ból. Łomotało wewnątrz czaszki.
     Wydałam z siebie jęk niezadowolenia, a tragarz (czy jest inne słowo, którym mogłabym nazwać tego człowieka?) zwolnił odrobinę. Że miał siłę mnie nieść! Jasne, może i jestem malutka, ale nie ważę tak mało, jak mogłoby się wydawać.
     - Już niedaleko, Romi.
     Ten głos. Znów, słyszałam go kolejny raz. I znałam jego właściciela, choć w tej chwili całkiem wyleciał mi z głowy. Powoli, bardzo powoli kształtował się obraz jego twarzy. Najpierw chłopięce rysy, potem nietypowe oczy i na koniec blond czupryna.
     Julian.

2 komentarze:

  1. Świetny rozdział i mnie się bardzo podobał! Jak zwykle tajemnicza atmosfera, która wciąga czytelnika. Już nie mogę się doczekać kolejnego :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział nie jest najlepszy z najlepszych, ale i tak mi się podoba. Pewnie już to pisałam, ale uwielbiam Twoje opowiadanie. Masz dobry styl pisania oraz - jak już wspomniała przedmówczyni - tworzysz wspaniałą atmosferę owianą nutką tajemnicy. W dodatku czytelnik może się poczuć, jakby był w ciele głównej bohaterki (przynajmniej ja tak miałam xD).
    Czekam aż „wszystko stanie się jaśniejsze”
    Źyczę weny i pozdrawiam, Corlette

    OdpowiedzUsuń