A tak poza tym witam w ten piękny poranek (przynajmniej dla mnie), ósmego grudnia~! Miałam dodać rozdział w piątek, ale internet się zbuntował. Miałam go dodać wczoraj, ale znalazłam ciekawsze zajęcie, wybaczcie xD Teraz jednak jest! Napełnia mnie duma, ponieważ wyszedł naprawdę nieźle, dużo tekstu jak na mnie: osiem stron w wordzie wraz z akapitami *^*
A teraz tak... Napisałam wyjęty z kontekstu rozdział, który miał być świątecznym one-shot'em, ale nie przypomina on ani trochę świąt(xdd) i zawiera za wiele spoilerów, więc go wam nie dam xD Postaram się skleić coś innego, tylko nie mam pomysłu. Może wy na coś wpadniecie? Czekam na pomysły.
Kolejny rozdział dostaniecie na święta. Będę zła, poczekacie dwa tygodnie, a co! No, chyba że mnie ładnie poprosicie, bo zaczęłam już go pisać ^.^''
Teraz nie przedłużam i gratuluję wszystkim, którzy przeczytali ten dłuugaśny wywód.
P.S. W końcu spadł śnieg *^*
P.S.2 Już się powoli topi ;;
Rozdział Dziewiąty - Obchody Dziękczynienia
Jak to ujął Julian podczas dość długiej drogi do parku, Obchody Dziękczynienia polegały na dziękowaniu. Ale nie żadnemu bóstwu, burmistrzowi czy innym temu podobnym. Nie było również ograniczonej tematyki dziękczynnej. Każdemu w ciągu tygodnia przydarzyło się coś innego: jednemu wpadła piątka z geografii, drugi znalazł pieniądze na ulicy, trzeci zaś nie spalił obiadu.
- Nie ma dwojga identycznych ludzi - mówił. - Ktoś może dobrą ocenę uważać za owoce pracy, więc dziękuje swojej wytrwałości. Inny zaś nazwie to losem i to jemu podziękuje.
Tradycja ta wydała mi się niezwykle... Intrygująca. W końcu ileż razy zdarzyło nam się coś dobrego w życiu, lecz umknęło to naszej uwadze z powodu nadmiaru obowiązków albo ze zwykłego zagapienia się? Potem mówimy, że szczęście nas omija, woli innych. Tymczasem mieszkańcy Ash Dale nie tylko wspominali wszystkie dobra minionego tygodnia, ale także za nie dziękowali, co dodatkowo podnosiło wagę tych drobnych cegiełek, tworzących szczery uśmiech
Park przepełniony był ludźmi. Wszyscy prowadzili żywe konwersacje, radośnie gestykulując. Po raz pierwszy w życiu widziałam tak wielkie zbiorowisko naprawdę szczęśliwych postaci. Na sam ich widok kąciki moich ust gnały ku górze. Drzewa, co prawda już powoli tracące swój jaskrawozielony blask, dawały schronienie przed natarczywym jesiennym słońcem.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mi przechodzić tak ciepłą jesień. W Red Dolls zwykle padało, a kałuże sięgały kostek. Wiatr smagał po twarzy, szczypiąc w policzki. Kolorowe liście tańczyły na tle szarego nieba, zawstydzone obecnością przygnębiających chmur. Tu jednak wciąż było ciepło i nie wyglądało na to, że miało się ochłodzić w najbliższej przyszłości. Poza tym wszystko wyglądało tu pięknie, tak jakby poetycko. Gdzie nie spojrzałam, tam dostrzegałam ludzi pogrążonych w myślach, jednak uśmiechniętych szeroko.
Zegar wybił trzynastą. Siedzący podnieśli się i zwrócili w stronę olbrzymiego dębu, rosnącego pośrodku parku. Wszyscy zamknęli oczy, a na ich twarzach pojawiło się szczęście.
- Pomyśl o tym, co ci się dobrego przytrafiło - wyszeptał Julian, stając obok mnie. - Pomyśl także, komu albo czemu to zawdzięczasz.
Dzwony zaczęły wybijać nieznaną mi melodię. Zapewne była to jakaś religijna pieśń, lecz mimo to brzmiała kojąco.
Co takiego dobrego przytrafiło mi się w tym tygodniu? Przyjechałam do Ash Dale, miejsca pięknego, pełnego wdzięku. Miałam nadzieję, iż mieszkańcy oraz rówieśnicy zaakceptują mnie taką, jaką jestem, bo zmiany to nie mój styl. Poza tym poznałam Juliana, który - choć spędziłam z nim niewiele czasu - sprawiał wrażenie sympatycznego. Mogła z tego wyniknąć naprawdę fajna przyjaźń. Moi przyjaciele wcale nie zachowali się tragicznie po informacji o wyjeździe.
Tylko komu miałam za to dziękować? Przeznaczeniu, losowi? Gdyby nie Philip, nie byłoby mnie tutaj. W końcu to on otrzymał propozycję pracy w tutejszym szpitalu.
Dziękuję, tato - pomyślałam. Dziękuję za to, że powiedziałeś mi o tym mimo fochów, które strzelam i że nie czekałeś na odpowiedni moment jak mama. Zawsze mówisz to, co ślina na język przyniesie. Uważam, iż to fatalna cecha lekarza, jednak pacjenci cię kochają i tylko to jest ważne. Dziękuję ci za to, że jesteś. Że razem z Carmen wzięliście pod swój dach dwoje cudzych dzieci i traktujecie je jak własne. Dzięki tobie i mamie wiem, czym jest dzieciństwo, święta, rodzina. Miałam ogromne szczęście.
Tobie mamo również dziękuję - dodałam po chwili. Dziękuję za to, że choć się kłócę, rzucam niekiedy obraźliwe słowa, wpuszczasz to jednym uchem, wypuszczasz zaś drugim. Dziękuję za cierpliwość, wyrozumiałość i miłość, za wszystko, co kiedykolwiek od ciebie otrzymałam. Wiem, iż wciąż trzymasz moje rysunki. Nie wiem po co, lecz czuję, że kochasz mnie jak rodzoną córkę. Nie obchodzą cię nasze więzi krwi, a więzi emocjonalne.
Zebrani skłonili się i zaczęli śpiewać pieśń w nieznanym mi języku. Głos Juliana brzmiał delikatnie i dźwięcznie, widać było, iż piosnka ta znaczy dla niego więcej niż samo dziękowanie. Ja tylko stałam i patrzyłam na niego z uśmiechem. Nie widział mojego podziwu, ponieważ wzrok skierował ku niebu. Potem i ja spojrzałam na błękit pokryty bladymi obłoczkami.
Tak się zapatrzyłam, że nie zauważyłam, kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić.
- O czym myślisz? - zapytał Julian, szturchając mnie w ramię. Opuściłam głowę
- O tym, że chyba nie będzie tak źle - odpowiedziałam, odwracając się w stronę ulicy. - Czas wracać.
***
- I tam są najprawdziwsze fotele! Nigdy nie widziałam takich wygód w szkole. - Zdawałam rodzinie relacje ze spaceru, wyglądałam na naprawdę rozentuzjazmowaną.
Siedzieliśmy wszyscy przy stole, jedząc obiad, w tym wypadku kurczaka z ryżem. Machałam nogami pod krzesłem jak małe dziecko, wydzierając mięso widelcem. Nie potrafiłam zachować się odpowiednio podczas posiłku, więc zwykle nawet obiady jadałam sama, wstydziłam się tego. Tym razem nie mogłam się oprzeć, chciałam im o wszystkim opowiedzieć. Zaczęłam niestety od końca, czyli Obchodów Dziękczynienia.
- Widzisz, a wcześniej miałaś opory - powiedziała Carmen, uśmiechając się. - Dobrze, że ci się tu podoba. A ten chłopiec, syn Fox'ów, to naprawdę miły młodzieniec.
- Mamo, daj spokój, dobrze? - Czułam, jak krew napływa mi do policzków i stają się czerwone. Pięknie, zaczęłam się rumienić.
- Ja tylko mówię, jak jest. - Carmen zawsze wyrażała swoje zdanie tak, by zawstydzić innych, zazdrościłam jej tego. - Miałam wam powiedzieć. Autobusy macie o siódmej dwadzieścia.
Jak dla mnie normalka. Odkąd poszłam do gimnazjum, musiałam wstawać, aby wyszykować się na autobus, a przystanek znajdował się kilometr ode mnie. Zimą, kiedy spadał śnieg, tata nas odwoził, ale w normalnych warunkach musiałam chodzić pieszo. Tym razem przystanek znajdował się na zachodnim krańcu ulicy, czyli dwa domy dalej. Spokojnie mogłam pospać, tym bardziej, że strój wisiał w szafie.
Po obiedzie wyszłam na dwór i usiadłam na werandzie, wyciągając komórkę. Wystukałam numer Max'a - znałam go na pamięć - po czym przyłożyłam słuchawkę do ucha. Albo spał, albo telefon zakopał pod stosem koców i znów spędzał weekend na grach. Odebrał dopiero po ósmym sygnale.
- Halo? - Zaspany, chrapliwy głos powitał mnie najzwyklejszym, przereklamowanym słowem. Mimo to zrobiło mi się ciepło, kiedy go usłyszałam
- Hej, to ja - oznajmiłam.
- Romi! Przepraszam, nie mam na sobie okularów, a nie miałem czasu wkładać soczewek. Nie mogłem się rozczytać. - Mało kto wiedział, że Max miał wadę wzroku. I to poważną. Od podstawówki nosił soczewki, więc nikt o tym nie wiedział. Czasem gubił je w szkole i musiał się zwalniać, bo biedaczek nie odróżniał drzwi od okna. Raz o mało nie wypadł przez jedno. A okularów się wstydzi. - Jak tam?
- Mnie się pytasz? Słonko, jest po czternastej, a ty dopiero wstałeś! - Romi od razu wyskakuje z pretensjami. Po prostu nie rozumiałam faceta. Ja również lubię sobie pospać, jednakże to lekka przesada. - Co ty poczniesz, kiedy nie będzie mnie przy tobie, co?
- Przypalę wodę na herbatę - zaczął wyliczać - popsuję pralkę, mikrofalówka mi wybuchnie, spłonę żywcem...
- Nie żartuj sobie, dobrze? - Podciągnęłam kolana pod brodę. - Jeśli ci się coś stanie, nie wytrzymam.
Czy po złamaniu mu serca powinnam wciąż szczerze wyrażać uczucia. Gdybym zadała to pytanie Carmen, pewnie by przytaknęłaby z westchnieniem. To naprawdę trudne, lecz nie potrafiłam zostawić go samego, wciąż pragnęłam jego szczęścia i nie wiedziałam, czy przyjdzie mi się z tym pogodzić.
- Moment się mną zaopiekuje - zaoferował, aby nieco rozluźnić atmosferę.
- Boże, nie! Wtedy nie tylko mikrofalówka wyleci w powietrze, a cały blok! - Próbowałam udawać śmiertelnie przestraszoną i poważną jednocześnie. - Biedne staruszki niczemu nie zawiniły!
***
- Padam na twarz - wyszeptałam, kładąc się na łóżku.
Carmen stała w drzwiach i przyglądała się, jak otulam ciało szczelnie kołdrą, by nie doszła do mnie ani jedna drobinka zimna. Nie lubiłam odczuwać go przed snem, ponieważ się potem rozkopywałam, a pościel znajdowała się magicznie w dwóch różnych krańcach pokoju. Carmen niemal zawsze odprowadzała mnie do łóżka, nawet teraz, kiedy miałam skończone piętnaście lat i zbliżałam się do szesnastki. Cieszyło mnie to.
- Dobranoc, Romi - powiedziała, zagaszając światło.
- Dobranoc.
Umościłam się wygodnie na poduszce, kładąc głowę na przedramieniu i spojrzałam na krajobraz za oknem. Niezwykle ciemne niebo usiane miliardem drobnych, srebrnych gwiazdek, tworzących wspaniałe kształty. Pewnie gdybym się im dokładnie przyjrzała, dostrzegłabym poszczególne konstelacje, jednak zmęczenie mi to uniemożliwiało. Ziewnęłam kilka razy, zamknęłam oczy, a po chwili odpłynęłam w objęcia Morfeusza.
Jednak sen wcale nie miał ochoty zachowywać się jak potulny baranek. W jednej chwili siedziałam na werandzie i głaskałam biało-czarnego kota, w drugiej zaś gonił mnie olbrzymi, czarny kocur z ostrymi pazurami. Ziemia nie była miękka i porośnięta trawą, zaś twarda i wyschnięta, jakby słońce paliło ją od kilkudziesięciu lat, a deszcz omijał teren jak ognia.
Zza zakrętu wybiegł rudy lis z bystrymi oczami i zagrodził mi drogę. Od tyłu wyleciała kaczka z ostrymi zębami. Naprawdę, nawet w koszmarach musi znaleźć się cząstka komedii? Tylko dlaczego w takiej chwili?!
Przede mną zobaczyłam Larissę. Jej włosy przeplatane były błękitnymi pasemkami, oczy zaś świeciły niebywałym błękitem, odbijały morskie fale. Dziewczyna wyciągała dłoń w moją stronę. Zaczęłam do niej biec, a kiedy chwyciłam ją za rękę, trójka napastników się zatrzymała. Spoglądali na siebie niepewnie, nie wiedząc, co robić w takiej sytuacji.
- Koty boją się wody, lisy śniegu, kaczki nieba pokrytego chmurami - wyszeptała mi do ucha, a ja tylko ściągnęłam brwi.
Obraz się zmienił.
Stałam na placu przed swoją starą szkołą. Uczniowie szli powoli ze spuszczonymi głowami, szepcząc wciąż te same słowa: nie wierzę.
Wśród tłumu dostrzegłam ubraną na czarno Briget. Miała mokre, posklejane rzęsy i widać było, iż towarzystwo co najmniej ją irytuje i najchętniej zostałaby sama. Podeszłam i przysłuchiwałam się rozmowie.
- Najszczersze kondolencje. Wiemy, że byłyście razem blisko nawet po wyjeździe... A potem jeszcze Max... - Ciemnowłosy chłopak przygryzł wargę i ścisnął jej dłoń. - Romi była naprawdę niesamowitą osobą.
Romi? Ale że ja? Tylko dlaczego w czasie przeszłym, u licha? Wiadomo, przeniosłam się, ale wciąż istnieję! I co, do diaska, przytrafiło się Max'owi?
- Przynajmniej spoczną obok siebie - wyszeptała Briget. - Przywożą dziś jej ciało.
Chwilę nie potrafiłam zrozumieć, o co chodzi mojej przyjaciółce, ale po chwili doszło to do mnie. Umarłam, nie żyję, jestem duchem. Miałam ochotę krzyczeć, lecz po co, skoro i tak nikt by nie usłyszał?
- Czasem czerwień potrafi uratować życie, jednak w tym przypadku tylko je odbiera. - Blondynka patrzyła prosto na mnie, oczy miała puste, bez wyrazu. Niebieskie tęczówki i białe źrenice. Tyle.
Ponowna zmiana scenerii.
Znalazłam się na cmentarzu. Mój grób oraz Max'a stały obok siebie, a ułożone kwiaty tworzyły serce. Napis głosił, iż połączyła nas wieczna miłość i że Bóg w niebie złączy nas węzłem małżeńskim. Rany, ale mdło.
Przed moim pomnikiem - a muszę przyznać, podobałam mi się, biały marmur idealnie pasował do czerwonych liter - stali Julian z Nickodemusem, chłopakiem ze sklepu. Całkiem o nim zapomniałam. Zdziwiłam się też nieco, kiedy dołączył do nich Rick, przechodząc przeze mnie jak przez powietrze. Przystanął za chłopakami.
- Nie mogliście powiedzieć jej prawdy? Gdyby dziękowała odpowiednim osobom, wszyscy bylibyśmy szczęśliwi - żachnął się Rick.
- Ta, jasne. Myślisz, że by uwierzyła? - Nick spojrzał na ciemnowłosego złotymi, kocimi oczami. - Słuchaj, Romi - chłopak przybrał zabawny, ale jednocześnie irytujący ton głosu. - Nie możesz dziękować za wszystko swoim bliskim, w ogóle nie powinnaś dziękować innym, bo to my dziękujemy tobie.
- On ma rację, to zbyt skomplikowane - zgodził się Jul, odwracając się do mnie przodem. - W końcu nie każdy ma zaszczyt zrodzić się z...
Nie dosłyszałam, wszystko zaczęło się rozmywać, zaczęłam tonąć w czerni. Bezskutecznie łapałam powietrze, brakło mi tlenu, aż w końcu nie dałam rady się poruszyć. Dryfowałam wśród ciemności.
***
Otworzyłam oczy, słysząc piosenkę ONE OK ROCK, dobiegającą z telefonu. Budzik. Szósta trzydzieści, czas wstać.
Zwlekłam się z łóżka, potykając o pościel. Upadłam twarzą na dywan. Zabolało, lecz było to niczym w porównaniu do sennych wspomnień.
Prawie dowiedziałam się, kto jest moją matką! Cóż, zapewne i tak okazałoby się, że to tylko urojenia, jednak nie mogłam odeprzeć wrażenia, iż usłyszałabym prawdę. Głupie sny! Zabijają mnie, ranią moich przyjaciół i nie chcą wyjawiać tajemnic. Na pewno nie będą moimi przyjaciółmi, co to, to nie.
Wyjęłam z szafy mundurek. Spódnica, fantastycznie, jeszcze tego brakowało. Postanowiłam naśladować Japonki i wzięłam białe zakolanówki, pasujące kolorystycznie do bluzki. Briget byłaby dumna.
Daniel mył w łazience zęby. Oczywiście wstawał wcześniej, ponieważ rano pakował plecak, ja zrobiłam to wieczorem. Cóż, przynajmniej raz. Wygoniłam braciszka, po czym wzięłam krótki, zimny prysznic na rozbudzenie. Poczułam się jak nowonarodzona. Włożyłam strój - pasował idealnie - uczesałam włosy w kłosa na bok i wpięłam w nie spinkę w kształcie kokardki.
- Tato, zawiążesz mi krawat? - poprosiłam na dole Philipa, czytającego poranną prasę. Jak zwykle.
Cóż, nie potrafiłam wiązać krawatów, w starej szkole ich nie mieliśmy, przede mną jeszcze dużo nauki. Philip zrobił to bardzo sprawnie, z niebywałą wprawą i już po chwili zajadałam się czekoladowymi płatkami na mleku.
- Autobus Romi to dziesiątka, Daniela to jedenastka - poinformowała nas Carmen, szykując drugie śniadanie. Nie przepadałam za szkolnymi posiłkami. - Idziecie na ten sam przystanek. Nie zapomnijcie też butów na zmianę oraz strojów gimnastycznych, zostawiłam je w salonie przy kanapie.
Carmen jak zwykle o wszystkim pamiętała, miała w głowie taki notesik, w którym zapisywała, co powinna zrobić w kolejności, aby ułatwić życie sobie i innym. Nieco jej tego zazdrościłam, sama byłam niezorganizowana, wszytko robiłam w ostatniej chwili i biegałam zwykle po całym domu, szukając rzuconych w pośpiechu słuchawek czy wyciszonego telefonu.
Pięć po siódmej razem z Danielem wkładaliśmy buty, gotowi do wyjścia. Pożegnaliśmy się z rodzicami, po czym opuściliśmy dom.
Daniel przerzucił sobie plecak przez ramię, ja podobnie postąpiłam z przeładowaną torbą. Poprawiłam sweterek i postanowiłam rozluźnić nieco atmosferę.
- Boisz się?
- Ja? - Chłopak uniósł brew. - Nie mam czego. Jestem oszałamiająco atrakcyjny, wszystkie dziewczyny padną na mój widok.
- Przed czy po tym, jak schowasz się w najbliższej klasie? - zapytałam, wymierzając mu kuksańca w bok. - A tak serio to się rozchmurz, nie będzie źle, znajdź przyjaciół.
- Będzie mnie oprowadzać dziewczyna, łatwo ci mówić - burknął, na co parsknęłam śmiechem.
- Stary, spędziłam wczoraj pół dnia z nieznajomym facetem, który równie dobrze mógł zaprowadzić mnie w pole, zgwałcić, zamordować i porzucić na pastwę zwierząt!
- Przejrzałaś mnie, panno Turtle - rozległ się za nami roześmiany głos. Oboje stanęliśmy i spojrzeliśmy za siebie. Julian szedł powoli z dłońmi w kieszeniach. - Stwierdziłem jednak, iż o tej porze roku wielu rolników spędza czas na polach, za wielu świadków.
- Daniel, to Julian - oznajmiłam, dochodząc do przystanku. Naprawdę mieliśmy go blisko, miła odmiana. - Julian, to mój brat - Daniel.
- Poznaliśmy się wczoraj przede mszą. - Julian uśmiechnął się. - Spokojnie, stary. Moja siostra jest Siostrą, możesz się zawsze do niej zgłosić.
- To ta dziewczyna, która całą mszę przesiedziała w samochodzie? - spytał Daniel.
- Tak, to ona. Wiem, nie jesteśmy podobni. - Chłopak usiadł na krawężniku. - Jest tak zdolna, że ma na dziewiątą, więc tata ją odwozi. Tymczasem mnie przypada rola czarnej owcy.
- Twoje wyniki z całą pewnością nie są takie złe - pocieszyłam go, obciągając w dół spódniczkę. Mundurki, choć wyglądają uroczo, mają swoje wady. - O co chodzi z tym herbem? - zapytałam, zerkając na swoją lewą pierś, gdzie widniała naszywka.
- Patrząc, widzisz tylko i wyłącznie kobietę, pierwszą dyrektorkę Zachodniej Akademii - oznajmił Julian, podnosząc się, ponieważ w oddali zamigotały dwa autobusy. - Jej potomkowie sprawują aktualnie władzę. Jest na zielonym tle, ponieważ ten kolor kojarzy się większości z zachodem, poza tym oznacza, iż wszyscy nasi uczniowie, mimo że uczęszcza ich sporo, są tak samo ważni, ponieważ trawa rośnie na całym świecie, jest jej dużo, a dbamy o każdy skrawek.
Chciałam podważyć jego słowa, jednak się w porę ugryzłam w język. Już wiedziałam, iż dyskutowanie z Julianem przynosi marne skutki. Poza tym szkoła powstała z dwieście lat temu, wtedy zapewne szanowano nawet ściółkę leśną i nie zrywano grzybów. Jeśli już, to pewnie większość konsumpcji kończyła się wizytą u lekarza... Grabarza ewentualnie. Beznadziejna z historii Romi wita!
- A gołąb, który wylatuje z jej dłoni? - Kolejne pytanie padło, gdy wchodziliśmy do żółtego, prawie pełnego autobusu.
- To znak czystości, niewinności i wieczności - odpowiedział, po czym zniknął w tłumie ostatnich rzędów.
Wolałam się nie mieszać w towarzystwo, które mnie nie znało. Usiadłam więc sama w trzecim rzędzie, wciskając słuchawki do uszu. Odpaliłam muzykę, po czym oparłam głowę o chłodną szybę i wpatrywałam się w krajobrazy.
Ash Dale było naprawdę pięknym miejscem. W oddali rozciągały się pagórki, za którymi słońce co rano pojawiało się czerwoną łuną, zwiastując początek kolejnego, monotonnego dnia. Ogrom budynków: sklepów, mieszkań, biur. Znaleźć bym tu mogła niemal wszystko, pewnie zgubiłabym się od razu. Coś jednak w tym mieście było tajemniczego, co nie pozwalało przejechać przez nie bez snucia tez i przemyśleń. Chociaż może to i lepiej? W naszym Red Dolls wszyscy się znali, więc nie chcieli wyjeżdżać, szukali sobie partnerów z okolicznych wiosek. Mimo to po ulicach przechadzało się coraz więcej staruszek. Nic w tym złego, ale tu ludzie mieli co najwyżej siedemdziesiąt lat. Uroki miasta? Być może.
Droga trwała dość krótko jak na podróż do szkoły. Przywykłam do półgodzinnego siedzenia w fotelu. Oczywiście czas umilali mi przyjaciele, więc tak bardzo się nie dłużył. Tu minęło ledwie piętnaście minut, za szybko.
Poczekałam, aż roześmiana fala dziewcząt i chłopców z tylnych siedzeń opuści autobus. Potem spokojnie i ja wyszłam z żółtej, sapiącej maszyny, za którą kłębiły się chmury czarnego dymu. Doprawdy, nie mogliby dać czegoś mniej zanieczyszczającego środowisko?
Znalazłam się na przystanku. W oddali zobaczyłam budynek Zachodniej Akademii, ruszałam w tamtą stronę, wciąż lekceważąc otaczający mnie świat. Wiatr wyginał drzewa, nakłaniając je do oddania pokłonu ziemi. Te jednak się nie dawały, walczyły. Oto chodzi.
Zawsze pragnęłam być drzewem. Dębem z grubym pniem, dającym schronienie przestraszonym, drobnym gryzoniom jak wiewiórki. Rosłabym i pięłabym się ku górze z każdym dniem. Zimą zasypiała spokojnym, błogim snem, słysząc śnieżną kołysankę, zaś budziłabym się wraz z nadejściem wiosny i pierwszym pąkiem na gałęzi. Lekarzem byłby mi dzięcioł, lecz nawet wtedy cieszyłabym się z korników, chcących wyjeść mnie od środka: wśród ludzi jest podobnie, połykają tasiemce.
Poczułam na swoim ramieniu czyjąś dłoń i zanim owy ktoś zdążył się odsunąć, uderzyłam go w policzek, wykręciłam ręce do tyłu i schyliłam do swojego dość niskiego poziomu.
- Nigdy więcej tak nie rób - wyszeptałam Nick'owi do ucha, ignorując kilkanaście par oczu, patrzących na mnie z podziwem. - Bo możesz stracić okazję do bycia ojcem - dodałam.
Brązowowłosy wyglądał na lekko zdezorientowanego, jakby został rozbrojony po raz pierwszy w życiu. Oczywiście w to nie wierzyłam, tacy jak on zawsze obrywają jako dzieci, ponieważ inni za nimi nie przepadają. Takie cwaniaczki, podlizujące się nauczycielom. Nie pierwszy raz miałam przyjemność z takim gościem.
- Cóż, rób co chcesz, szczerze mówiąc dzieci to zbędny balast - oznajmił, gdy wyjęłam z uszy słuchawki.
- Porozmawiamy za dziesięć lat, kiedy będziesz podążał wraz ze swoją żoną i gromadką maluchów na lody. - Schowałam telefon, po czym ruszyłam dalej przed siebie.
Oczywiście Nick nie dał za wygraną. Cieszyłam się, iż mam na sobie cały komplet biżuterii od Briget. Coś czułam, że pojedynczo nic by nie zdziałały, a niefajnie jest, gdy ktoś zerka na twój tyłek.
- Masz zamiar uraczyć mą osobę jeszcze jakąś życiową mądrością? - Spojrzałam w jego stronę, wchodząc do szkoły. Oboje podążyliśmy w stronę drzwi dla gimnazjalistów, potem trzecich klas, a na końcu sali D, tej skrzydlatej.
Chłopak stanął na ławce, choć i tak wzrostem przewyższał większość dzieciaków. Zignorowałam go, po czym podeszłam do szafki z numerem siedemnastym. Cztery czwórki, tak jak powiedział Julian.
- Uwaga, moi mili - zaczął Nick.- Jako iż jestem Bratem, mam przyjemność przedstawić wam Romilię Turtle, choć dziewczyna woli zdrobnienie Romi.
Stanęłam jak sparaliżowana z na wpół uniesioną ręką. Czułam, jak z normalnej dziewczyny staję się zawstydzoną nastolatką. Miałam ochotę wybiec albo złapać Nickodemusa w jakimś odludnym miejscu, zabić, poćwiartować, ugotować, posiekać i dać jego matce do zjedzenia jako sałatkę... Nazwaną na jego cześć oczywiście. Jednak moje planu ograniczały się tylko do fantazji, szkoda. O kilku debili mniej na świecie by było, lepiej dla zdrowia.
Zdziwiło mnie ciepłe przywitanie. Szesnaście osób zdradziło mi swoje imiona i powiedziało kilka słów, co razem brzmiało jak zlot ludzi z różnych stron, dosłyszałam nawet rosyjski akcent! Ta szkoła to naprawdę coś niesamowitego.
Zmieniłam buty i wsadziłam kilka niepotrzebnych książek do szafki. Pierwsze były zajęcia teatralne, dwie godziny pod rząd. Poczłapałam więc schodami przez korytarz pierwszaków na ten drugoklasistów.
Na ławkach siedziało kilka osób. Postanowiłam się jak na razie do nikogo nie przysiadać, nie znałam osobowości tych dzieciaków i mogliby uznać mnie za świrniętą. Przysiadłam więc pod ścianą i znów wsadziłam w uszy słuchawki, tym razem umilając sobie czas czymś lżejszym, mianowicie j-pop'em. Nauczyłam się być sama wśród tłumu, ponieważ Briget często chorowała i nie przychodziła do szkoły. Ja zaś nie za bardzo miałam ochotę wpraszać się w podzieloną na grupki klasę, spędzałam więc przerwy i lekcje samotnie.
Samotność wcale nie jest taka zła, jak wszystkim się wydaje. Gdy zostajemy sami z własnymi myślami, czujemy się swobodnie. Choć to dość dziwne, czasem potrafiłam mówić do samej siebie. „Nie, Romi, źle” albo „ No, już, wstawaj z łóżka!”. I wymawiałam to na głos. W ten sposób się karciłam, dopingowałam i chwaliłam, kiedy nikt inny nie był w stanie tego zrobić. Pomagało.
- No, księżniczko, zastanawiałem się, czy mamy razem koło! - Czy uśmiech kiedykolwiek znika z twarzy Nicka? Lekko przerażające. - Fajnie, nie sądzisz? Poza tym trafiłaś do grupy z aż czterema braćmi, ciesz cię, każdy służy pomocą.
- Idź sobie. - Ściągnęłam brwi i spojrzałam na niego spode łba.
- A ty coś taka uszczypliwa? - Zamiast się wycofać, rozsiadł się obok i oparł o parapet. - Nie lubisz mnie?
- Czy wyraźnie tego nie pokazuję? - Wyjęłam słuchawki, w końcu i tak nic przez niego nie słyszałam. - Denerwuje mnie nachalne zachowanie, trochę dystansu to może zmienię zdanie.
Przyjrzał mi się dokładnie, szacując, na ile procent jestem poważna. Nie dostrzegłszy gry ani kłamstwa usiadł wygodniej, znów unosząc kąciki ust.
- W każdej z trzecich klas jest Brat. W A jest to Gerard Flich, w B Julian Fox, w C Elliot McCliff, a w D ja. - Przynajmniej jakieś konkrety, o szkolnych zasadach mogłam rozmawiać. - Mamy za zadanie zajmować się nowymi uczniami przez miesiąc, co tyczy się zarówno pierwszoklasistów, jak i przyjezdnych. Jesteśmy na każde skinienie nowicjuszy, a kodeks nie pozwala nam odmówić, nawet jeśli chodzi o pożyczenie żelu pod prysznic. - Przeczesał gęste włosy dłonią. - Normalnie uczęszczamy na zajęcia, jednakże możemy dodatkowo zgłosić o jedno nieprzygotowanie więcej w każdym semestrze. I mają więcej dodatkowych zajęć.
- Dostrzegam w tym same minusy. - Pokręciłam głową, podnosząc się z podłogi. Minuta do dzwonka, po prostu to czułam.
- Ślepa jesteś w takim razie - odezwał się Julian, podchodząc od tyłu. Za nim stało jeszcze dwóch chłopców. - Romi, poznaj Gerarda.
Chłopak miał czarne włosy i ciemne oczy, przeszywające każdego napotkanego na swej drodze człowieka. Kolorowy strój ani trochę nie pasował do wrogo wyglądającej twarzy. Nie oceniaj książki po okładce, Romi.
- A to Elliot.
Ten sprawiał wrażenie nieco przyjemniejszego. Włosy koloru dojrzałego zboża opadały mu na czoło, zasłaniając widok. Zerkał na świat szarymi jak deszczowe niebo, nieco smutnymi oczami. Kolczyk w wardze oraz brwi najwyraźniej nie przeszkadzał nauczycielom.
- Cześć. - Uśmiechnęłam się słodko na powitanie, przechylając głowę w bok.
Właśnie wtedy zadzwonił dzwonek i drugoklasiści ustawili się pod klasami. Julian postawił mnie pod ścianą pomiędzy sobą a Nickiem, jakbym chroniła go przed zdradzieckim oddechem chłopca. Miałam jednak nadzieję, iż chodzi o coś zupełnie innego.
Nie chcę mi się go czytać, więc wybaczcie błędy i je wypiszcie, jeśli łaska :3
No, troszeczkę błędów się zdarzyło, ale po przeczytaniu całego rozdziału - wszystko ci wybaczam!
OdpowiedzUsuńFajnie, że dodałaś nowy rozdz. tak szybko. Już nie mogę się doczekać dalszej części. Poza tym trochę zdziwił mnie ten sen Romi. Nie rozumiem, dlaczego miałaby umrzeć. I do tego jeszcze Max.
Als przeczuwam, że wkrótcę wszystkiego się dowiem.
Czekam z niecierpliwością na newposta!
Trochę błędów jest, ale ja wychwyciłam tylko literówki gdzieniegdzie.
OdpowiedzUsuńPoza tym świetny rozdział! Już nie mogę się doczekać nowego.
Te tajemnice miasta i sny Romi... To było MEGA zdziwienie. Mam nadzieje, że nie ma proroczych snów, bo wtedy będzie źle. :)
Weny :3
Cóż, chyba większe błędy poprawiłam, mam taką nadzieję xDD Następnym razem przeczytam tekst dwa razy przed publikacją xD
OdpowiedzUsuńpodoba mi się to co robisz, jednak mam pytanie od serca bo też piszę ( tylko ja dla siebie).: czy nie boisz się że ktoś to skopiuje i poda się kiedyś za autora?
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i zapraszam http://mocapu.blogspot.com/
Powinnam dostać mocnego kopa w dupę. Nie skomentowałam poprzedniego rozdziału, a ten komentuję z opóźnieniem. :c
OdpowiedzUsuńCo mogę powiedzieć? Hmm.. Zarówno ten, jak i poprzedni rozdział był fantastyczny. Chociaż ten był fantastyczniejszy. Najfantastyczniejszy ze wszystkich ;p
Urzekły mnie Twoje opisy *o* Każde słowo idealnie pasuje do poprzedniego, żadne nie znalazło się w danym miejscu przypadkiem. I każdy taki zwyczajny wyraz, kiedy połączy się z innymi tworzy coś pięknego :')
Poza tym, te właśnie opisy tworzą niesamowitą atmosferę. Czytając niemal zapominam o świecie. Ogromnie się cieszę, że ten rozdział był już dłuższy i mam nadzieję, że kolejne będą długością dorównywały temu. c:
No i w ogóle w całym rozdziale najbardziej podobał mi się sen Romi. Jestem ciekawa, co oznaczał i co z niego wyniknie. A tak odbiegając od tematu: mi też śnią się jakieś dziwne rzeczy. Np. ślimak mnie goni.
Błędy: wkradło się parę literówek, poza tym nic nie dostrzegłam. :)
Mystery :*